niedziela, 26 października 2014

Ostatni spacer po Madrycie - trudy stopowania - sofa od Guillerma - datki dla ubogich - schorowany Javi

Walka z czasem w Torrelodones
Trzy szalone dni w Madrycie za nami. Jeszcze buziak na do widzenia i w drogę.

Niedziela okazała się niedzielą podróży. Raczej mało szczęśliwej. Na pewno męczącej.

Na początku objuczone plecakami dowlekłyśmy się do trasy wylotowej na Avilę i Segowię*. Trwało to bardzo długo, chyba około godziny. Ale i kilometrów było dużo i na metro szkoda było kasy.

Przy wylotówce po kilkakrotnej zmianie miejsca** zatrzymał się Guillermo, o nieprzeciętnej, mało-hiszpańskiej urodzie. Jechał razem z synkiem Carlosem*** do Torrelodones. Niby nie nasz cel, ale zawsze to już paręnaście kilometrów mniej. Guillermo okazał się być kolejną istotą zszokowaną i zaniepokojoną naszą metodą podróżowania. Wysadzając nas na rondzie, dał nam swój nr telefonu i zaproponował sofę w razie kłopotów z dotarciem do Segowii. Za pomoc grzecznie podziękowałyśmy, a karton na którym Guillermo zapisał nam kontakt do siebie zachowałyśmy, tak na wszelki wypadek. :)

W ciągu następnej godziny udało nam się dotrzeć do Collado Villalba. Nie wiem, jak nazywał się człowiek, który nas tam podrzucił. Za to nigdy go nie zapomnę. Zawiózł nas na stację kolejową, dał 20 euro i kazał obiecać, że pojedziemy pociągiem. No więc buenas chicas nie miały wyjścia i kupiły bilet do Avili.

Collado Villalba
Tak, Avili. Najbliższy pociąg do Segowii był wieczorem. I nie zdążyłybyśmy już z tamtąd dotrzeć do Javiego - naszego hosta. A może już po prostu nam się nie chciało kombinować?? W każdym razie w międzyczasie próbowałyśmy jeszcze złapać stopa. Bez skutku. A jak humor się popsuł poszłyśmy na cervezę. Która tym razem nie pomogła.

Bilety na pociąg były dość drogie - po 9,35 euro (wciąż byłyśmy po 65 centów na plusie) i właściwie nie wiedziałyśmy kiedy on przyjedzie/odjedzie. Wg kasjerki o 16.30, wg biletu o 16.02, rozkład jazdy natomiast w ogóle nie przewidywał takiego połączenia. Przedostałyśmy się przez bramki na perony przy pomocy naszego kartonu - nie wiedziałyśmy jak je inaczej sforsować, to machnęłam przed czujnikiem wyjścia :P

Pół godziny leżałyśmy na ławce na peronie i wcinałyśmy magdalenki - kolejne nasze standardowe żarełko (tanie i zapychające). Co i rusz przed nami przetaczali się jacyś ludzie. Szczególnie moją uwagę zwróciła para, roboczo nazwana żółtą. Ona: żółta bluzka, spódnica, buty i torebka. On: obcisłe żółte spodnie. A wszystko w tym samym lekko przyblakłym słonecznikowym odcieniu.  W końcu przyjechał nasz pociąg relacji Madryt - Salamanka (o 16.05) i nie zdążyłam już zrobić im zdjęcia.

O 17.00 siedziałyśmy już pod dworcem i czekałyśmy na Javiera. Przyszedł razem z przyjacielem - Javierem (też mi nowość, tu chyba wszyscy się tak nazywają). Zabrali nas na spacer dookoła miasta. Później na piwo razem ze znajomymi - nauczycielem matematyki, elektrykiem i fanem Barcy ;) Na koniec dnia jeszcze pojawiła się Natalii, mega sympatyczna dziewczyna, która zaskoczyła nas znajomością angielskiego i wielką chęcią do nauki tego języka. Rozmawiałyśmy długo o podróżach, trochę o naszej pracy, trochę o Segowii i Avili. Wieczór śmiało mogę zaliczyć do bardzo przyjemnych.






Szkoda tylko, że Javi się pochorował. I nie był w stanie długo z nami posiedzieć. Swoją drogą jestem pod wrażeniem, że w ogóle miał ochotę nas przygarnąć. Ale narzekać nie będę.

*M-30, dla zainteresowanych.
** za każdym razem się uczymy, który punkt jest najlepszy, zazwyczaj trochę się kłócimy, ale ostatecznie dajemy radę dojść do kompromisu
*** razem uczyli się matematyki, mnożenia dokładnie, idealna dla mnie sytuacja do nauki hiszpańskich liczebników, w ogóle: jeśli chcesz nauczyć się języka, jeździj stopem ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz