sobota, 18 października 2014

Problemy logistyczne, patchworkowe buty, fizyk rowerzysta, fontanna reklam - wyprawa po słońce rozpoczęta.

Do Wrocławia dotarłyśmy w pewnym sensie przypadkiem. Ewie, mojej współtowarzyszce podróży, nie zawsze udaje się załatwić tego, co planuje, a tym razem przez pomyłkę kupiła bilety lotnicze ze stolicy Dolnego Śląska. I w ten sposób wydłużyła nam wakacje. O jeden dzień. Dzień w pięknym Wrocławiu.

Do tego zabytkowego ciepłego miasta dojechałyśmy Polskim Busem przed południem. Na Placu Solnym pod Kombinatem umówiłyśmy się z Kevinem.

W tym momencie wypada wytłumaczyć założenia naszej podróży: wędrujemy, stopujemy, jemy, zwiedzamy i nocujemy po jak najmniejszych kosztach. Pomaga nam w tym Couchsurfing, idea autostopu i ogólna życzliwość ludzi na całym świecie. Dzięki temu odwiedzanie miejsc jest tak naprawdę odwiedzaniem "nowych przyjaciół" i poznawaniem ich kultury i tradycji oczami ludzi, którzy te swoje małe światy pokochali.

Rozstawiłyśmy się z naszymi plecakami pod Kombinatem. Po kilku telefonach i kwadransie śmiechów chichów i ogólnego podekscytowania pojawił się on - człowiek w przerażających pozszywanych z różnych materiałów, czarno-szarych kowbojkach, z twarzą zmęczoną imprezowym życiem, oczami przesłoniętymi kacem. Pojawił się nasz muzyk.

Kevin zaprowadził nas do siebie, dał nam pokój, zostawił klucze do mieszkania i poszedł spać dalej. Zanim odpłynął, umówiliśmy się na 18.00 i same zniknęłyśmy na mieście.

Przez kilka godzin kręciłyśmy się bez jasno sprecyzowanego celu. Zaglądałyśmy do kościółków, przekraczałyśmy mosty, schodziłyśmy wysepki. Wypiłyśmy gdzieś po drodze mocną kawę, później zjadłyśmy obiad za grosze na hali targowej.

Na rynku pod Fredrą spotkałyśmy Jarka - fizyka rowerzystę, który oprowadził nas po starym mieście, pokazał Wrocław z góry, zabrał do Parku Szczytnickiego. Na nasze życzenie zaprowadził nas na Pergolę pod słynne niezwykle "cenne" fontanny, żebyśmy mogły obejrzeć pokaz świateł (i reklam). Na miły koniec naszego spotkania poszliśmy na pożegnalne piwo do Kalambura, gdzie z przyjemnością gadaliśmy o muzyce, rowerach i naszych pokręconych światopoglądach.

Dzień zakończyłyśmy z naszym amerykańskim muzykiem. Kevin opowiedział nam o swojej muzyce, pokazał teledyski, zachwycał się życiem w Polsce i pozytywną energią nas, Polaków. W jednym zdaniu - wprawił nas w dobry nastrój przed rozpoczęciem /chociaż już chyba kontynuacją/ wyprawy po słońce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz