Nie wiem za bardzo jak o tych tygodniach napisać.
I ile wypada napisać. Żeby nikogo nie skrzywdzić.
Ostatnie dwa tygodnie zajęć spędziłam w zakładzie medycyny sądowej.
Zajęcia ciężkie psychicznie i jednocześnie niezwykle ciekawe. Ciężkie ze
względu na niezwykle gwałtowne zderzenie ze śmiercią, z którą nigdy w
taki sposób się nie spotkałam. Ze względu na obcowanie z przemocą i
brakiem szacunku do własnego ciała. I, tak. Również ciekawe. Chyba każdy
chciałby chociaż w minimalnym stopniu zrozumieć umieranie? A
rozwiązywanie zagadek, zgłębianie tajemnicy - samo w sobie jest
niezwykle pociągające.
Zajęcia mimo, że okazały się niezwykle schematyczne i poukładane (co
wydaje się wręcz niemożliwe na moich studiach), uruchomiły te gdzieś głęboko skrywane filozoficzne
pokłady mojego umysłu. Nigdy nie przypuszczałam, że tak szybko można się
"przyzwyczaić" do obcowania ze śmiercią, przejść z nią do porządku
dziennego. I nie mam tu na myśli lekceważenia umierania, braku szacunku
do zmarłych. Myślę raczej o prostym przywyknięciu do jej obecności.
Zrozumieniu, że śmierć jest zjawiskiem normalnym, codziennym i nic w
niej strasznego się nie kryje. Jest przesycona smutkiem, łzami, ale
niczego nam nie odbiera.
Zauważyłam jeszcze coś: jesteśmy okrutni - sami dla siebie i innych.
Specyfika tego zakładu jest co prawda taka, że trafiają tam osoby,
których smierć mogła budzić podejrzenia braku "naturalności", są
wyselekcjowane i nie powinno się na ich podstawie oceniać ogółu. Ale
patrząc na ilość tych pojedyńczych przypadków, człowiek zaczyna się
zastanawiać, czy aby nie jest ich za dużo. Za dużo smutku, braku
szacunku do własnego ciała i do wolności innych.
A tak bardziej przyziemnie: medycyna sądowa okazała się kolejną specjalnością "nie dla mnie".
Podobnie jak chirurgia i ortopedia, niezwykle mi się podoba i serce by
chciało pójść w tym kierunku. Jednak umysł mi podpowiada, że to praca nie dla kobiety. Praca nie dla
mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz