To był baaaardzo długi dzień. Dzień wypełniony radością. I niczym nieokiełznaną głupawką :) W wybornym towarzystwie. Jak zawsze.
Przygoda zaczęła się przed świtem. Okęcie. Godzina 5:15. Dziewięć zaspanych twarzy. Odrobina ekscytacji. I nieograniczone pokłady radości. Przygodę czas zacząć!
Samolot targany podmuchami dotarł do Göteborga z lekkim opóźnieniem. Winny wiatr północny. Na miejscu słońce i urwanie głowy. Flugbussarną na Liseberg! No dobra, nie wszyscy. Z Kają przyatakowałyśmy Universum. Tropiki, jaskinie, oceanarium, stacja kosmiczna i sala grafenu (!!!) - było warto.
P.S. (Uwaga! Reklama!) Przepis na szwedzkie Kanelbullary, dodany przez Anię, możecie znaleźć na moim blogu kulinarnym: where-is-the-pie.blogspot.com
P.P.S. Pomyślałam, że zamieszczę też mały przewodnik po Göteborgu. Może komuś się przyda :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz