sobota, 30 marca 2013

Ginekologia. Tydzień pierwszy.

Bardzo intensywny tydzień. Dwa kolokwia. Fantomy. Nocny dyżur. Mój pierwszy świąteczny.

Dawno już tyle czasu nie ślęczałam przed kolokwium nad podręcznikami. Chyba nawet do ostatniej sesji mniej się uczyłam. Nadrobiłam odrobinę nadwątlone ostatnio statystyki efektywności. ;)

Z rzeczy niezwykłych: w Wielki Piątek pierwszy raz byłam świadkiem narodzin. Powiem więcej: asystowałam do porodu i przyjmowałam popłód. Dziecka mi nie dali, ale łożysko to już coś. Kolejny dyżur w przyszły czwartek.

Teraz mam wolne. Święta i przerwa wiosenna (o ironio!).

A za oknem śnieg. Szans na rower nie ma.

wtorek, 19 marca 2013

Rehabilitacja i chlorofil

Kolejny tydzień niepraktycznych zajęć. Rehabilitacja medyczna jak dotąd kojarzyła mi się z ruchem. Chyba będę zmuszona zmienić światopogląd. Moja uczelnia stanowczo powiedziała mi: Nie. Mylisz się!
W trakcie zajęć siedzimy, słuchamy i dbamy o naszą niefizjologiczną postawę. Raz na jakiś czas zapytają nas czym jest niepełnosprawność, za każdym razem udowadniając nam naszą ignorancję, podając coraz to inną, często wykluczającą poprzednią, definicję. Albo próbują uzyskać od nas wiedzę "szczególną" - biochemiczną lub anatomiczną. Dziś nawet doktor pytał nas o mechanizm działania chlorofilu ;)

sobota, 16 marca 2013

Niepraktyczne zajęcia praktyczne.


Każdy kolejny dzień sprawia, że marzę o jak najszybszym zakończeniu studiów. Zajęcia "praktyczne" po raz kolejny sprowadzają się do siedzenia w małej ciasnej salce seminaryjnej kliniki i słuchania w większości przypadków o niczym.

W ostatnim tygodniu zderzyłam się z onkologią. Choroby nowotworowe są drugą przyczyną śmierci w naszym kraju, a co roku dowiaduje się o niej ponad 130 tysięcy Polaków! Wydawałoby się więc, że zajęcia z onkologii powinny być po pierwsze dłuższe niż pięć dni, po drugie bardziej treściwe, po trzecie chociaż odrobinę praktyczne.

Po raz kolejny, co mnie już nawet nie dziwi, moja uczelnia mnie zawiodła. A może ja cały czas za wiele wymagam. Chociaż nie. Da się. Pokazała to między innymi interna, pediatria, sądówka, zakazy czy psychiatria. Zajęcia mogą być praktyczne, treściwe i ciekawe jednocześnie. Szkoda, że tak rzadko się to udaje.

sobota, 9 marca 2013

Dwa tygodnie odmienności...

Nie wiem za bardzo jak o tych tygodniach napisać.
I ile wypada napisać. Żeby nikogo nie skrzywdzić.

Ostatnie dwa tygodnie zajęć spędziłam w zakładzie medycyny sądowej. Zajęcia ciężkie psychicznie i jednocześnie niezwykle ciekawe. Ciężkie ze względu na niezwykle gwałtowne zderzenie ze śmiercią, z którą nigdy w taki sposób się nie spotkałam. Ze względu na obcowanie z przemocą i brakiem szacunku do własnego ciała. I, tak. Również ciekawe. Chyba każdy chciałby chociaż w minimalnym stopniu zrozumieć umieranie? A rozwiązywanie zagadek, zgłębianie tajemnicy - samo w sobie jest niezwykle pociągające.

Zajęcia mimo, że okazały się niezwykle schematyczne i poukładane (co wydaje się wręcz niemożliwe na moich studiach), uruchomiły te gdzieś głęboko skrywane filozoficzne pokłady mojego umysłu. Nigdy nie przypuszczałam, że tak szybko można się "przyzwyczaić" do obcowania ze śmiercią, przejść z nią do porządku dziennego. I nie mam tu na myśli lekceważenia umierania, braku szacunku do zmarłych. Myślę raczej o prostym przywyknięciu do jej obecności. Zrozumieniu, że śmierć jest zjawiskiem normalnym, codziennym i nic w niej strasznego się nie kryje. Jest przesycona smutkiem, łzami, ale niczego nam nie odbiera.

Zauważyłam jeszcze coś: jesteśmy okrutni - sami dla siebie i innych. Specyfika tego zakładu jest co prawda taka, że trafiają tam osoby, których smierć mogła budzić podejrzenia braku "naturalności", są wyselekcjowane i nie powinno się na ich podstawie oceniać ogółu. Ale patrząc na ilość tych pojedyńczych przypadków, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby nie jest ich za dużo. Za dużo smutku, braku szacunku do własnego ciała i do wolności innych.

A tak bardziej przyziemnie: medycyna sądowa okazała się kolejną specjalnością "nie dla mnie". Podobnie jak chirurgia i ortopedia, niezwykle mi się podoba i serce by chciało pójść w tym kierunku. Jednak umysł mi podpowiada, że to praca nie dla kobiety. Praca nie dla mnie.

niedziela, 3 marca 2013

Jeszcze raz.

Po raz kolejny kradnę przestrzeń.

Pisałam w eter już wielokrotnie. Zaczynałam w gimnazjum. Od poezji. Dziś wydaje się to dziwne, niepasujące do mojego pragmatyzmu, stonowania i swoistej niechęci do sztuki. A może się mylę? Blog zniknął po kilku latach, zginął w pożarze bardzo dawno temu. Po dłuższym czasie smutku i niechęci w dość naturalny sposób narodził się mój drugi, istniejacy do dzisiaj blog, który pochłaniał mój czas od roku 2007. Teraz zbliżam się wielkimi krokami do punktu zwrotnego w moim życiu. W którym może w końcu zacznę być dorosła.

Z powodu różnorodnych zmian po raz kolejny kradnę przestrzeń.
Może tym razem skuteczniej?

Tempora mutantur et nos mutamur in illis...