piątek, 31 października 2014

65?!

Wróciłam. Przez następne dni będę zamieszczała krótkie opowiastki z drogi. :-)
A ponieważ każdy dzień urlopu był dniem szczęśliwości, wyzwanie wciąż aktualne.

środa, 29 października 2014

Siedzimy na wzgórzu wznoszącym się nad Barceloną, pijemy cervezę i zachwycamy się widokiem. Widokiem nie do opisania.

Nawet na dowód powstał rysunek. Chyba muszę go odnaleźć. Skopiować i wkleić. ;)

poniedziałek, 27 października 2014

W trasie

Plan na dziś: 

  • Szybkie zwiedzenie Avili
  • Złapanie stopa do Madrytu
  • Przejechanie z Madrytu do Saragossy
  • Zwiedzanie Saragossy

niedziela, 26 października 2014

Ostatni spacer po Madrycie - trudy stopowania - sofa od Guillerma - datki dla ubogich - schorowany Javi

Walka z czasem w Torrelodones
Trzy szalone dni w Madrycie za nami. Jeszcze buziak na do widzenia i w drogę.

Niedziela okazała się niedzielą podróży. Raczej mało szczęśliwej. Na pewno męczącej.

Na początku objuczone plecakami dowlekłyśmy się do trasy wylotowej na Avilę i Segowię*. Trwało to bardzo długo, chyba około godziny. Ale i kilometrów było dużo i na metro szkoda było kasy.

Przy wylotówce po kilkakrotnej zmianie miejsca** zatrzymał się Guillermo, o nieprzeciętnej, mało-hiszpańskiej urodzie. Jechał razem z synkiem Carlosem*** do Torrelodones. Niby nie nasz cel, ale zawsze to już paręnaście kilometrów mniej. Guillermo okazał się być kolejną istotą zszokowaną i zaniepokojoną naszą metodą podróżowania. Wysadzając nas na rondzie, dał nam swój nr telefonu i zaproponował sofę w razie kłopotów z dotarciem do Segowii. Za pomoc grzecznie podziękowałyśmy, a karton na którym Guillermo zapisał nam kontakt do siebie zachowałyśmy, tak na wszelki wypadek. :)

W ciągu następnej godziny udało nam się dotrzeć do Collado Villalba. Nie wiem, jak nazywał się człowiek, który nas tam podrzucił. Za to nigdy go nie zapomnę. Zawiózł nas na stację kolejową, dał 20 euro i kazał obiecać, że pojedziemy pociągiem. No więc buenas chicas nie miały wyjścia i kupiły bilet do Avili.

Collado Villalba
Tak, Avili. Najbliższy pociąg do Segowii był wieczorem. I nie zdążyłybyśmy już z tamtąd dotrzeć do Javiego - naszego hosta. A może już po prostu nam się nie chciało kombinować?? W każdym razie w międzyczasie próbowałyśmy jeszcze złapać stopa. Bez skutku. A jak humor się popsuł poszłyśmy na cervezę. Która tym razem nie pomogła.

Bilety na pociąg były dość drogie - po 9,35 euro (wciąż byłyśmy po 65 centów na plusie) i właściwie nie wiedziałyśmy kiedy on przyjedzie/odjedzie. Wg kasjerki o 16.30, wg biletu o 16.02, rozkład jazdy natomiast w ogóle nie przewidywał takiego połączenia. Przedostałyśmy się przez bramki na perony przy pomocy naszego kartonu - nie wiedziałyśmy jak je inaczej sforsować, to machnęłam przed czujnikiem wyjścia :P

Pół godziny leżałyśmy na ławce na peronie i wcinałyśmy magdalenki - kolejne nasze standardowe żarełko (tanie i zapychające). Co i rusz przed nami przetaczali się jacyś ludzie. Szczególnie moją uwagę zwróciła para, roboczo nazwana żółtą. Ona: żółta bluzka, spódnica, buty i torebka. On: obcisłe żółte spodnie. A wszystko w tym samym lekko przyblakłym słonecznikowym odcieniu.  W końcu przyjechał nasz pociąg relacji Madryt - Salamanka (o 16.05) i nie zdążyłam już zrobić im zdjęcia.

O 17.00 siedziałyśmy już pod dworcem i czekałyśmy na Javiera. Przyszedł razem z przyjacielem - Javierem (też mi nowość, tu chyba wszyscy się tak nazywają). Zabrali nas na spacer dookoła miasta. Później na piwo razem ze znajomymi - nauczycielem matematyki, elektrykiem i fanem Barcy ;) Na koniec dnia jeszcze pojawiła się Natalii, mega sympatyczna dziewczyna, która zaskoczyła nas znajomością angielskiego i wielką chęcią do nauki tego języka. Rozmawiałyśmy długo o podróżach, trochę o naszej pracy, trochę o Segowii i Avili. Wieczór śmiało mogę zaliczyć do bardzo przyjemnych.






Szkoda tylko, że Javi się pochorował. I nie był w stanie długo z nami posiedzieć. Swoją drogą jestem pod wrażeniem, że w ogóle miał ochotę nas przygarnąć. Ale narzekać nie będę.

*M-30, dla zainteresowanych.
** za każdym razem się uczymy, który punkt jest najlepszy, zazwyczaj trochę się kłócimy, ale ostatecznie dajemy radę dojść do kompromisu
*** razem uczyli się matematyki, mnożenia dokładnie, idealna dla mnie sytuacja do nauki hiszpańskich liczebników, w ogóle: jeśli chcesz nauczyć się języka, jeździj stopem ;)

sobota, 25 października 2014

Zostajemy dzień dłużej!

Madryt wciąż. Chłopaki nie wyrzucili nas, mimo że dziś mają przyjechać do nich dwie Niemki. Jakoś damy radę. Najwyżej będziemy spać na podłodze. Bo to pierwszy raz? :)

piątek, 24 października 2014

Piątek w Madrycie - to nie może skończyć się wcześnie

Oficjalnie: jeden z przyjemniejszych dni w Hiszpanii. Bo tak! ;)

czwartek, 23 października 2014

Jedziemy dalej!

Do Madrytu dojechałyśmy nadzwyczaj szybko. Z ronda pokazanego nam przez Pana z Informacji Turystycznej (oszukał nas odnośnie sklepu, ale my naiwnie postanowiłyśmy po raz kolejny mu zaufać) dotarłyśmy do Plaza Eliptica. Podwiozła nas młoda Hiszpanka, studentka psychologii. Niestety nie mówiła po angielsku (sic!), a nasze, właściwie Ewy, umiejętności hablania nie pokrywały wielkiego spektrum tematów.
Dowiedziałyśmy się, że ma na imię Laura. Mieszka z rodzicami w Toledo, a w Madrycie studiuje i pracuje. W klubie Nasao.
Z Plaza Eliptica "złapałyśmy" metro (za 2 euro!!! kto widział takie ceny?!) do Diego de Leon. Tylko trzy stacje! A miało być daleko! Stamtąd z małymi trudnościami doszłyśmy do Calle Lagasca, naszego celu :P
Calle Lagasca znajduje się w luksusowej dzielnicy Salamanca - podobno jednej z droższych w Madrycie.
Pod podanym adresem czekał na nas Abhi i jego dwóch współlokatorów: Sharad i Shivom. Chłopaki szykowali się do Diwhali - jednego z najważniejszych hinduskich świąt religijnych. A w te przygotowania wpakowałyśmy się my. Ludzka gościnność nie zna granic.
Podczas gdy chłopaki, wraz z sąsiadką, przygotowywali wymyślne wegetariańskie potrawy, my ogarnęłyśmy się ze swoimi gratami i poszłyśmy na zapoznawczy spacer po stolicy Hiszpanii.
Po kilkunastu minutach marszu znalazłyśmy się w Retiro - cudownym parku znajdującym się praktycznie w samym centrum miasta. Spędziłyśmy tam całe popołudnie.






Wieczorem czekała na nas uroczystość. Pomijając fakt, że były to obchody święta zupełnie mi nieznanego, szokujący był dobór gości zaproszonych przez chłopaków na przyjęcie. Poza nami przyszli: Hiszpanka, japońskie małżeństwo, dwie Koreanki, Niemiec, Włoch, Francuzka i jeszcze trzech Hindusów.
Spędziłyśmy magiczny wieczór wypełniony modlitwami, światełkami, ciekawymi obrzędami, fascynującymi rozmowami, przepysznym jedzeniem* i grą w pokera:)

*przepisy na indyjskie potrawy, które siłą wyrwałam od Sharada, zamieszczę na naszym blogu kulinarnym :)

środa, 22 października 2014

Toledo!

Jeśli chcesz kupić kawę w uniwersyteckim kampusie musisz wiedzieć jedno: jaka jest różnica między Vasa a Taza. Chyba, że kawa w szklance rodem z PRLu w niczym Ci nie wadzi.

Dzień upłynął pod znakiem chodzenia. Chciałyśmy pozwiedzać stare miasto, ale skutecznie przepędził nas tłum Azjatów poobwieszany lustrzankami i kompaktami. Zamiast tego znalazłyśmy zabytkowy most, zeszłyśmy nad brzeg rzeki i stamtąd ścieżką ekologiczną poszłyśmy przed siebie. Okrążyłyśmy całe miasto. Kilka razy pogubiłyśmy drogę, i trochę przez nasz brak rozpoznania w regionalnych zwyczajach i przez zwykłą niezdarność niepotrzebnie, chociaż zdrowo, nadrobiłyśmy sporo kilometrów.

Dzień był niezwykle udany. :) A jak!




wtorek, 21 października 2014

Obcy nie taki obcy jak się wydaje...

Siedzę gapiąc się na delfina i kraba. Gdzieś w prowincji Toledo. Obok Ewa. Nienajszczęśliwsza Ewa.
Jeszcze kilka godzin temu byłyśmy 400 km na południe. Teraz w miejscowości o wdzięcznej nazwie El Viso de San Juan, schowane w cieniu placu zabaw, pijemy cervezę i zjadamy kawałeczek po kawałeczku kruche ciasto ze szpinakiem i serem.

Dzień zaczął się dobrze. Adel na pożegnanie dał nam po jabłku. Na pohybel Putinowi!
Na rondzie stałyśmy z pół godziny. Aż pojawił się Manuel, jadący aż do Madrytu. Szczęśliwie potrzebował towarzystwa.

Manuel, mimo że po angielsku dukał pojedyncze słowa, koniecznie chciał nam o sobie poopowiadać. Z obszernej gestykulacji podkreślanej dymkiem unoszącym się z samodzielnie skręcanych cuchnących papierosów, mimiki i translatora wynikało, że pierwszy poznany przez nas Hiszpan zajmuje się tonerami, w Alicante odwiedzał siostrę, ma syna w naszym wieku, w Madrycie jest zimno, a w ogóle to niedawno leżał w szpitalu z powodu samoistnej odmy opłucnowej.

Czego to ludzie o sobie nie powiedzą. I czego to nie uda nam się zrozumieć :P

Manuel chciał nam pomóc jeszcze bardziej i zawieść nas do Toledo. Za drobną opłatą.* Zrezygnowałyśmy, dziękując mu za i tak olbrzymia pomoc, jednocześnie pilnując stanu naszego dobowego budżetu. Rozumiejąc /chyba/ nasze motywy, Manuel pokazał nam gdzie znajdziemy stację benzynową. Uściskał nas na pożegnanie i odjechał.

Na stacji co i rusz traciłyśmy nadzieję, po czym przy każdym nadjeżdżającym samochodzie znów tliło się to małe światełko. W którymś momencie na horyzoncie pojawiła się ona. Drobna Hiszpanka, która na wstępie powiedziała nam po hiszpańsku oczywiście, że jedzie nie do Toledo a do Pueblas a Toledo. Spojrzenie na Ewę. Jej uśmiech i okrzyk "przedmieścia". I już siedziałyśmy i jechałyśmy dalej.

A teraz jesteśmy w Viso. Pueblas okazało się wioską w prowincji Toledo. Bliżej Madrytu niż Toledo. Jemy, pijemy i czekamy nie wiem na co.
Przejechał właśnie autobus. Biegniemy, może złapiemy go, jak będzie wracał.

.....................................................................................................................

Autobus niestety jechał do Madrytu. Wróciłyśmy do stopowania. Najpierw pomyliłyśmy kierunki. Potem trochę nas przegrzało. 

Gdy tak zrezygnowane stałyśmy na krawędzi jezdni z naszą wymięta kartką z napisanym czerwonym markerem TOLEDO, podeszła do nas młoda pulchna ciemnowłosa dziewczyna. Bardziej chyba z ciekawości, co takiego możemy robić. Nie zrozumiała, o co chodzi ze stopowaniem, ale miała ochotę nam pomóc. Nim się zorientowałyśmy zadzwoniła do koleżanki i po kilku minutach ta już stała obok niej uśmiechnięta i gotowa do udzielenia wsparcia. Trochę na migi, trochę z pomocą rozmówek dowiedziałyśmy się, że z Viso autobusy odjeżdżają tylko dwa razy dziennie. Ale gdzieś niedaleko jest większa miejscowość, w której jest przystanek autobusowy. I może tam będzie lepiej?

Susana, starsza z Hiszpanek, zaprowadziła nas do kawiarni, przedstawiła ekspedientce, kazała nam usiąść i za czterdzieści minut wyjść na parking. Nie wiem, czy to przez wcześniej wypite piwo, przegrzanie czy po prostu nieznoszący sprzeciwu, acz miły, ton Susany, usiadłyśmy, zamówiłyśmy cafe con leche i czekałyśmy.

O umówionej porze w umówionym miejscu zjawiła się Susana. Wpakowała nas do samochodu i zawiozła do Yunkos. Wysadziła nas na przystanku, poinstruowała jakim autobusem mamy jechać, cyknęła sobie z nami zdjęcie i dała adres mailowy i dwa numery telefonu, żebyśmy mogły dzwonić lub pisać, jakby działo się coś złego. Poprosiła nas też abyśmy napisały, gdy dojedziemy do domu :)

Z Susaną w Yunkos
Schowałam wizytówkę do notesu, rzuciłam plecak na ławkę i otworzyłam przewodnik. Byłyśmy gdzieś w Toledo. Gdzieś, gdzie było więcej ludzi i więcej samochodów. Gdzieś, gdzie na autobus czeka się kwadrans.

Po 18 byłyśmy w Toledo. Z Angeles i jej współlokatorkami. Uff.

Bilans dnia: 500 km, 9h, 6,5 euro, wspomnienia bezcenne

*compartir gastos trochę nas zgubiło i wprowadziło nieprzyjemną atmosferę niezrozumienia, ale to co na początku wydawało nam się podstępne, było miła próbą wyświadczenia przysługi.

poniedziałek, 20 października 2014

Alicante - plaża - twierdza - słońce - wyciskanie


Obudziłyśmy się po 10. Ile można spać?! Szczególnie, gdy za oknem słońce grzeje jak szalone. Zrezygnowałyśmy dziś z dalszej podróży na rzecz plażowania i zwiedzania zamku :) Trochę odpoczynku nam się należy! A co?


Siedzimy teraz na promenadzie na cyplu. W planie była plaża, ale jest za gorąco (sic!) Trzeba poczekać do wieczora. Na razie uciekać przed wyczerpującym słońcem.





Wąskie kamienne uliczki ułatwiają chowanie się przed gorącymi promieniami. Ktoś kiedyś dobrze to przemyślał. ;)


A zamek. Chyba najładniejsze miejsce w Alicante. Na pewno z najlepszym widokiem. Ale to trzeba zobaczyć. Opisać się nie da. Nawet zdjęcia nie oddają tego, co czuje się tam na górze.





A w porcie takie atrakcje:

niedziela, 19 października 2014

W końcu słońce - pyszne lody - palestyńczyk nie żyd - czerwony krzyż - grzybki

Jesteśmy w Hiszpanii! Alicante przywitało nas słońcem. A dr Adel przepyszną paellą z kurczakiem i karczochami.

Po krótkim odpoczynku po męczącej podróży (pijani Polacy w samolocie mogą dać w kość) i przebraniu się w letnie ciuchy Adel zabrał nas na małą wycieczkę po mieście. Pokazał, gdzie warto iść, co warto zobaczyć, jak najłatwiej dojść na plażę i gdzie są najlepsze lody.*

Po dwóch godzinach nasz pan doktor wrócił do domu, a my postanowiłyśmy poświęcić popołudnie na zwiedzanie. Schodziłyśmy całe miasto. Od głównej alei palmowej, przez port, ulice zabudowane paskudnymi blokami z wielkiej płyty, po małe uliczki wypełnione kwiatami i poozdabiane ceramicznymi płytkami.

Po zmierzchu wdrapałyśmy się na górę zamkową, by spojrzeć na miasto z innej perspektywy. Widoki były przepiękne, otaczały nas dźwięczne głosy cykad, podmuchy ciepłego powietrza wypełniały nozdrza, bajka.

W miasteczku znalazłyśmy przyjemny bar i zamówiłyśmy tapas** i cańę***. Za wakacje! ;)

* faktycznie były to najlepsze lody jakie jadłam, nie wiem nawet czy te włoskie mi aż tak smakowały
** dostałyśmy przepyszne smażone  rybki w panierce (podejrzewam, że były to sardynki)
*** po hiszpańsku piwo to cerveza, określenie cana, pinta - to określenia wielkości

sobota, 18 października 2014

Problemy logistyczne, patchworkowe buty, fizyk rowerzysta, fontanna reklam - wyprawa po słońce rozpoczęta.

Do Wrocławia dotarłyśmy w pewnym sensie przypadkiem. Ewie, mojej współtowarzyszce podróży, nie zawsze udaje się załatwić tego, co planuje, a tym razem przez pomyłkę kupiła bilety lotnicze ze stolicy Dolnego Śląska. I w ten sposób wydłużyła nam wakacje. O jeden dzień. Dzień w pięknym Wrocławiu.

Do tego zabytkowego ciepłego miasta dojechałyśmy Polskim Busem przed południem. Na Placu Solnym pod Kombinatem umówiłyśmy się z Kevinem.

W tym momencie wypada wytłumaczyć założenia naszej podróży: wędrujemy, stopujemy, jemy, zwiedzamy i nocujemy po jak najmniejszych kosztach. Pomaga nam w tym Couchsurfing, idea autostopu i ogólna życzliwość ludzi na całym świecie. Dzięki temu odwiedzanie miejsc jest tak naprawdę odwiedzaniem "nowych przyjaciół" i poznawaniem ich kultury i tradycji oczami ludzi, którzy te swoje małe światy pokochali.

Rozstawiłyśmy się z naszymi plecakami pod Kombinatem. Po kilku telefonach i kwadransie śmiechów chichów i ogólnego podekscytowania pojawił się on - człowiek w przerażających pozszywanych z różnych materiałów, czarno-szarych kowbojkach, z twarzą zmęczoną imprezowym życiem, oczami przesłoniętymi kacem. Pojawił się nasz muzyk.

Kevin zaprowadził nas do siebie, dał nam pokój, zostawił klucze do mieszkania i poszedł spać dalej. Zanim odpłynął, umówiliśmy się na 18.00 i same zniknęłyśmy na mieście.

Przez kilka godzin kręciłyśmy się bez jasno sprecyzowanego celu. Zaglądałyśmy do kościółków, przekraczałyśmy mosty, schodziłyśmy wysepki. Wypiłyśmy gdzieś po drodze mocną kawę, później zjadłyśmy obiad za grosze na hali targowej.

Na rynku pod Fredrą spotkałyśmy Jarka - fizyka rowerzystę, który oprowadził nas po starym mieście, pokazał Wrocław z góry, zabrał do Parku Szczytnickiego. Na nasze życzenie zaprowadził nas na Pergolę pod słynne niezwykle "cenne" fontanny, żebyśmy mogły obejrzeć pokaz świateł (i reklam). Na miły koniec naszego spotkania poszliśmy na pożegnalne piwo do Kalambura, gdzie z przyjemnością gadaliśmy o muzyce, rowerach i naszych pokręconych światopoglądach.

Dzień zakończyłyśmy z naszym amerykańskim muzykiem. Kevin opowiedział nam o swojej muzyce, pokazał teledyski, zachwycał się życiem w Polsce i pozytywną energią nas, Polaków. W jednym zdaniu - wprawił nas w dobry nastrój przed rozpoczęciem /chociaż już chyba kontynuacją/ wyprawy po słońce.



piątek, 17 października 2014

26 urodziny. Przełomowe. Tak sądzę.
Na pewno szczęśliwe.
A jutro prezent. Wyjątkowo duży. I atrakcyjny.

czwartek, 16 października 2014

50!!!!

Połowa za mną. Drugie tyle szczęścia. A potem jeszcze więcej przede mną.

Szczęście na dziś: uprzątnięta szafa. I trzy worki ubrań do wyniesienia i oddania. W końcu dzieje się ład i harmonia :P

49.

Rzodkiewkowy dzień.

Trochę planowania wyjazdu. Spotkanie ze stylistką. Tak. Stylistką. I planszówki nieplanszówki z niemal wszystkimi Rzodkiewami. (Niektórzy pierwotni, niektórzy nowi, ale już wszyscy baaaardzo rzodkiewkowi :P)

Zamiast planszówek było tabu i kalambury. Czyli najlepiej. I działo się. A słowo "działo" też miało swoją małą wersję pokazową. ;) Hasła jak zwykle "niemożliwe". Ale mimo to zgadywane w niemożliwie krótkim czasie. Babka zawsze winna grosika i postać fikcyjna: człowiek rozbijajacy się o śróbę w Titanicu lub Grzegorz Brzęczyszczykiewicz albo Freestyler. ;) Mega zabawa.

wtorek, 14 października 2014

48.

Tyle dziś się działo. Po kilku godzinach wydzwaniania do lekarzy udało mi się znaleźć chyba najlepszego :)
Spotkałam panią Czubaszek!!! Ta kobieta jest pełna werwy. Gaduła. I faktycznie oddycha "dymkiem".
Zrobiłam sobie jesienny spacer z Mokotowa do Centrum. Przedarłam się przez mgłę ciesząc się z jesiennego zapachu gnijących liści (wierzcie lub nie, ja ten zapach ubóstwiam)
Poza tym ustaliłyśmy z Ewą plany wyjazdowe. ;) Wszystko zmierza w dobrym kierunku.


poniedziałek, 13 października 2014

Raczki!

Cukierki dzieciństwa, cukierki radości.

Poza tym: zaliczyłam anestezję. W końcu udało mi się pokazać moją piękną prezentację. ;P
Złożyłam podanie o urlop i okazało się, że miałam aż 12 dni do odebrania! :) Tyle wygrać.
Podbiłam książeczkę, złożyłam dyżury. I zamknęłam rozdział STAŻ. No prawie. Na oficjalne zakończenie muszę poczekać do 31.10.

niedziela, 12 października 2014

sobota, 11 października 2014

O Warszawie... Saramonowicz

"Kocham Warszawę! To niesamowite miasto, wielowymiarowe, zmienne jak pełnokrwista kobieta, święta i dziwka, brzydka i zarazem niebywale piękna w zależności od własnego kaprysu, a przede wszystkim wrażliwości tego, kto na nią patrzy.

Słoik nie dostrzeże w niej nic oprócz odstępstw od pornoseansu innych miast (gdzie sterczące cycki zabytków i kolagen, kapiący z ust, co powtarzają: "podziwiaj mój seksapil, podziwiaj mój brak cellulitu" wypełniają cały kadr), ale dla nas - którzyśmy tu wyrośli - to miejsce jedyne i niepowtarzalne.

Dziś było w Warszawie tak niesamowite światło, jakie zdarzyć się może w naszej szerokości geograficznej jedynie w październiku. Kładło się na wszystkim z czułością, pieściło domy i ludzi, odsłaniało piękno w miejscach niepięknych na co dzień.

Szedłem Piękną, Marszałkowską, Mokotowską, byłem na Saskiej Kępie, Mokotowie i Żoliborzu, i wszędzie - w tym październikowo-bajkowym słońcu - widziałem i pięknych ludzi, i piękną przestrzeń. Dziś w Warszawie - mieście, o którym głupi mówią, że brzydkie - zwiedziłem i Paryż, i Rzym, i Brukselę, i Berlin, i Wiedeń. Bo dziś Warszawa była wszystkim.

A potem na placu Konstytucji kupiłem toskańskie salami i pecorino z Pienzy od sprzedawców, którzy mówili wyłącznie po włosku. Przez chwilę miałem wrażenie, że znalazłem się na nowo w Sienie. Albo inaczej: że to Siena zjawiła się u mnie z rewizytą."

45!

Szukanie kafelków to nie lada wyzwanie. Oczywiście wybrałam coś zupełnie innego niż chciałam na początku, ale uważam, że będzie idealnie. ;)
Takie to kobiece wybieranie właśnie jest. Nieprzewidywalne. :) Po prostu piękne ale niepraktyczne trzeba wymieniać na idealne. Tyle pozostało z sekretu.

Na podłogę. Może da radę :)
A to wciąż mi się podoba. Chociaż nie wiem. Nie wiem wciąż.
Na ścianę? A może nie?
To co? Teraz zmierzam w tym kierunku??

piątek, 10 października 2014

Podłogi

Szczęście na dziś: wybieranie kafelków do łazienki. Mam trzech finalistów. Wygra jeden. No może dwóch. Albo jeszcze kto inny :P

No i zawsze pozostają duże płyty z szarego szkliwionego gresu. :) Urządzanie mieszkania to sama radość. Póki nie zacznie się fizyczne układanie, malowanie i składanie. Ale na to jeszcze chwilę muszę poczekać.

Inspiracją były te aranżacje:

Beautiful floor tiles

love this floor tile

Di immortales!

Bogowie. Tytuł filmu, który dla każdego będzie miał inny wydźwięk, a każdego przyprawi o dreszcz i zmusi do myślenia.
Polski film, który się spodoba. I nie ważne, czy jesteś lekarzem, czy medyczny świat dla Ciebie to tylko niekończące się kolejki i następny odcinek House'a, Lekarzy czy Na dobre i na złe.
Ten film Cię wciągnie, oczaruje i zaskoczy. Brutalnie prawdziwy, niecukierkowy, momentami zabawny, głównie gorzki.


A puenta będzie zależała od Ciebie. Pozostanie Ci zdjęcie z NG i myśl, że to nie koniec.
Czas zakasać rękawy i walczyć. O swoje marzenie. I o życie.

czwartek, 9 października 2014

Kraina lodu po polsku

Animację tę mogłabym oglądać bez końca. Dziś pierwszy raz widziałam "Krainę lodu" w wersji polskiej. Zbyt dobrze znam oryginał by się zachwycać. Ale Olaf, znaczy Mozil, jest bezbłędny. :)
Taka radość na dziś.

Wieczorem doradościuję się "klasową" wycieczką do kina na "Bogów" :)

środa, 8 października 2014

42.

Radość na dziś to lenistwo. Nieśpieszne delektowanie się dobrą książką. Oglądanie filmu. Pisanie. I wylegiwanie się :P

+ popcorn

Tartuffe albo szalbierz

Molier obroni się zawsze. A w takim przekładzie i z taką obsadą "pozamiata". ;)

To druga odsłona "Świętoszka", którą dane mi było zobaczyć. I po raz kolejny się nie zawiodłam. Osiem lat po premierze w Teatrze Narodowym, a jakby premierowo, bez znudzenia.



"Krewka satyra i bezczelność języka; aktorski kunszt i wysmakowana scenografia. Świeże spojrzenie na arcydzieło w nowym przekładzie Jerzego Radziwiłowicza."

Nic dodać, nic ująć.

Beata Ścibakówna - najlepsza. Stenka, Malajkat i oczywiście Radziwiłowicz nie do podrobienia. Prawdziwa dobra komedia. Ach i głos Mikołajczaka. Jak mogłam zapomnieć ;)

reżyseria: Jacques Lassalle
współpraca reżyserska: Edward Wojtaszek
scenografia: Dorota Kołodyńska
muzyka: Jacek Ostaszewski
światło: Mirosław Poznański

wtorek, 7 października 2014

Sadło świstaka i żyrafy z szafy.

Dzisiejszy dzień zaczęłam od wizyty u lekarza rodzinnego i zakupów w aptece. Najnowsze znalezisko, rozgrzewające i relaksujące na bóle wszelakie mięśni i nie tylko: Balsam z sadła świstaka. Aż zdjęcie chciałam zrobić, ale farmaceuta mnie przegonił wzrokiem.

A im dalej w dzień tym lepiej. Babcia nakarmiła mnie najlepszą zupą dyniową. I oddała mi moją magiczną książkę przygód. No dobra. Nie moją. Mai Sontag. Ale czytam i jakbym tam była. Polecam.


P.S. Wieczorem czeka mnie jeszcze spektakl w Teatrze Wielkim. Tartuffe. ;)
P.P.S. A tu dowód na to, że sadło świstaka sprzedają. Jak sprzedają, to tez kupują. Ciekawe :P

poniedziałek, 6 października 2014

40. dzień radości.

Dzień spotkań i jazzu ;)

Na początek kawka w Kafce na Oboźnej. A później zwyczajowy już poniedziałkowy jam session pod Harendą.

A Ci, co odmówili, niech żałują :) O!

niedziela, 5 października 2014